Rozdział 267

Następnego ranka, ku jakiemuś dziwnemu cudowi, budzę się na końcu łóżka, mrugając oczami, z twarzą przyciśniętą do klatki piersiowej Jacksona.

Boże, jak ja się tu w ogóle znalazłam? Ziewam, sięgam ręką, żeby przetrzeć oczy. Czy ja... pełzałam tu w czasie snu?

„Nigdy więcej tego nie robimy,” mamrocze...

Zaloguj się i kontynuuj czytanie