Rozdział 4
Dokładnie o 9:30 rano Alvin zapukał do drzwi mojej sypialni jak sierżant z obsesją na punkcie czasu.
„Pani,” zawołał. „Pani podwózka czeka.”
Podwózka?
Okazało się, że „podwózka” to elegancki czarny Range Rover, świeżo nawoskowany i błyszczący jakby należał do sesji zdjęciowej w Vogue. Wnętrze pachniało wanilią, skórą i sekretami.
Mój kierowca, Anthon, był zbudowany jak ochroniarz i ubrany jak model z wybiegu. Jego garnitur był elegancki czarny, jego czerwono-złoty krawat był symetryczny do przesady, a okulary przeciwsłoneczne nosił jakby ukrywał tragiczną historię, albo że był szpiegiem i miał sześciopak. Otworzył drzwi dla mnie bez słowa, obdarzając mnie szacunkiem i małym uśmiechem.
Oczywiście, podekscytowana, wsunęłam się na tylne siedzenie i natychmiast zapadłam się w miękką skórę. „Wow.” Konsola miała świecący ekran, nastrojowe oświetlenie i wbudowany uchwyt na espresso, jakby to było normalne. Espresso. Uchwyt. Czemu mnie to nie dziwi?
Anthon spojrzał na mnie przez lusterko wsteczne. „Wygodnie, pani William?”
Mrugnęłam. „Nazwałeś mnie 'pani William'. Czy ja… wyglądam jak jedna?”
Uśmiechnął się lekko i chyba przewrócił oczami, „Ma pani na sobie piżamę i jedwabny szlafrok, pani. Ale widzieliśmy gorsze.”
Jechał jakby droga była mu winna szacunek—gładko, cicho i ostro na zakrętach. Ruch uliczny rozstępował się przed nami jakby miał magiczne moce albo elitarny parkingowy karnet od bogów.
Dziesięć minut później dotarliśmy do butikowego budynku ze szklanym frontem z srebrnymi literami:
LUXY SPA INC.
Nie żartuję. Budynek wyglądał jak kawałek nieba zarezerwowany dla celebrytów, którzy potrzebują cotygodniowego wyrównania czakr. Cała ulica była pusta. Brak parkingowych. Brak ruchu pieszych. Tylko ja, ten absurdalny samochód i spa, które świeciło jak święty Graal pielęgnacji skóry.
Gdy tylko weszłam, poczułam się jak celebrytka. Powitała mnie Jhena, kobieta tak blada, nieskazitelna, piękna i naprawdę wysoka, że wzbudziła moje podejrzenia. Miała na sobie jedwabny szlafrok w kolorze kremowo-różowego złota, włosy do ramion i powitała mnie ukłonem.
„Pani William,” wymamrotała, jej ton był pełen szacunku i profesjonalny. „Witamy. To zaszczyt gościć panią.”
Rozejrzałam się. Poczekalnia była pusta. Muzyka grała cicho—flety i wodospady, oczywiście. Powietrze pachniało eukaliptusem, pieniędzmi i lekką zdradą.
Pochyliłam się. „Czy tu… zawsze jest tak pusto?”
Jhena zawahała się. „Zazwyczaj nie, nie. Ale zarezerwowaliśmy całe miejsce na pani prywatną wizytę dzisiaj.”
Uniosłam brew. „Dlaczego?”
Znowu zawahała się. Potem wyszeptała, „Bo… to jedno z ulubionych spa pana Williama dla jego—um—dawnych towarzyszek.”
Zmrużyłam oczy. „Dawnych…?”
„Kochanki,” wyjaśniła szeptem, jakbyśmy byli częścią królewskiego skandalu. „Ale ty jesteś żoną, proszę pani. Jesteś inna.”
Moja twarz drgnęła. „Och. Naprawdę?”
Uśmiechnęła się nerwowo. „Pan Alvin poinformował nas wszystkich, że masz być szanowana. Bardzo. Wszystko inne i…” urwała, zrobiła gest przecinania gardła i próbowała to obrócić w żart.
„Wow,” wymamrotałam, wchodząc głębiej do świątyni złuszczania i szaleństwa. „Co za relaksująca myśl.”
Jhena wskazała, żebym poszła za nią do korytarza wyłożonego delikatnie świecącymi, pachnącymi kinkietami i drzwiami z ciemnozłotymi obramowaniami. Za każdymi, jak przypuszczałam, były ogórki, gorące kamienie i duchy dawnych kochanek oraz te klasyczne obrazy o włosach... Nie wiem, dlaczego tam były, było to upiorne i przerażające.
„Masz pełen królewski pakiet spa,” powiedziała radośnie, unikając kontaktu wzrokowego. „Peeling ciała, specjalny masaż, zabieg na twarz, mani-pedi, kuracja na włosy, detoks parowy i oczyszczanie czakr na wszelki wypadek.”
„Oczyszczanie czakr?” zapytałam.
„Opcjonalne,” powiedziała. „No, um–niektóre kochanki mówiły, że pomagało im to odzyskać równowagę po złamanym sercu. Ty oczywiście tego nie potrzebujesz. Jesteś… żoną JEGO.”
„Racja,” powiedziałam, nie mogąc powstrzymać suchego śmiechu. „Żoną.”
Gdy drzwi zamknęły się za mną i bardzo drogi szlafrok został zarzucony na moje ramiona, zdałam sobie sprawę z jednej rzeczy:
Weszłam do tajnego spa mojego męża.
I czekał mnie długi, luksusowy dzień udawania, że mnie to nie obchodzi.
Pozwólcie, że zacznę od tego—nic nie mogło mnie przygotować na to, co wydarzyło się później. Nigdy w życiu nie pomyślałam, że to będzie bezbolesne.
Myślisz, że wchodzisz na relaksujący poranek rozpieszczania i miłości własnej? NIE! Cholera! NIE! Wchodzisz na pole bitwy uzbrojona jedynie w różowy szlafrok, moją zdrową psychikę, moje poczucie własnej wartości i mój strach.
„Proszę zdjąć szlafrok, pani Williams.”
Mrugnęłam. „Co takiego?”
„Szlafrok.”
„Jesteś pewna? Ale dopiero cię poznałam,” szepnęłam, ściskając materiał jakby to były moje dziecięce pluszaki z Peppa Pig i miałam cztery lata, słysząc burzę po raz pierwszy.
Techniczka—jej imię było Lina, wyglądała jakby nitkowała zęby stalowymi kablami i jadła strach oraz dyskomfort na śniadanie—uśmiechnęła się słodko. Taki rodzaj przerażającej słodyczy, gdzie instynkty krzyczą "Uciekaj. Teraz."
„Nie martw się, pani Williams,” powiedziała, klepiąc stół jakby to było zwierzątko, a nie platforma egzekucyjna. „Robiłam to tysiąc razy, bez obaw.”
„To mówią seryjni mordercy, wiesz,” wymamrotałam, ale moje nogi już zaczęły iść w stronę stołu jakby miały życzenie śmierci. Czułam ból tylko myśląc o tym.
Rzuciłam się na to z zaangażowaniem, które zazwyczaj rezerwuje się dla pijanych ciotek próbujących dostać się do środka conga na weselu. Jedną chwilę byłam sceptyczna, a w następną leżałam poziomo, oddając swoje kończyny bogom bólu i piękna.
Lina, nieświadoma mojego wewnętrznego załamania, przeciągnęła lampę grzewczą nad moimi nogami z mechaniczną radością. "Zaczniemy od nóg. To będzie łatwe."
Kłamstwa.
Wosk był gorący jak lawa, nie ciepły, ale jak lawa. Rozprowadziła go na mojej łydce z precyzją Michała Anioła pracującego nad Kaplicą Sykstyńską — z tą różnicą, że zamiast farby, to był napalm.
Trochę się rozluźniłam. Może nie będzie tak źle—
RIPPPPP.
"AAAAAAAAAAGGGGGHHHHH!"
Wydobyłam z siebie krzyk tak głośny, tak pierwotny, że jestem pewna, że gdzieś w oddali stado ptaków wybuchło z drzewa w panice.
"CO TO BYŁO?!"
"To były włosy wychodzące." Lina wyglądała na dumną. Jakby właśnie zebrała wspaniałe plony.
"CZY JESTEŚ PEWNA, ŻE TO BYŁY TYLKO WŁOSY? MYŚLĘ, ŻE ZABRAŁAŚ MOJĄ SKÓRĘ, MOJĄ DUSZĘ I TRZY POPRZEDNIE ŻYCIA!"
Uśmiechnęła się i poklepała moją nogę. "Bardzo dobrze. Jedna z głowy. Tylko siedemdziesiąt trzy paski zostały."
SIEDEM DZIESIĘĆ TRZY?!
Mój mózg się wyłączył. Patrzyłam w sufit. Prawie płakałam. Może nawet rzeczywiście płakałam. Gdyby moje udo miało kanaliki łzowe, to by szlochało.
Kiedy przeszła do moich pach, rozważałam ucieczkę. Ale nie mogłam się ruszyć. Moja godność zmarła piętnaście minut temu, a dusza już opuściła budynek.
W tym momencie zaczęłam targować się z wszechświatem, jakbym była mu winna pieniądze.
"Drogi Boże, jeśli pozwolisz mi przetrwać to, obiecuję, że przestanę pisać do mojego ex, kiedy jestem pijana. Albo przynajmniej usunę jego numer, zanim tequila wejdzie w grę."
To nie była prośba. To był kontrakt między mną a Boskim, podpisany bólem, opieczętowany potem i poświadczony krzykami, które wydobyłam w tej Woskowej Sali Zdrady. Moje ciało czuło się jakby zostało obdarte przez średniowiecznego poborcę podatkowego. Wszystko boli. Moje nogi. Moje pachy. Moje poczucie godności.
I nawet nie mów mi o mojej biednej, biednej okolicy bikini.
Zapytała mnie ponownie, tym przerażająco spokojnym głosem, czy chcę "tylko małego poprawienia tam na dole."
Spojrzałam jej prosto w oczy i powiedziałam: "Kobieto, jeśli zbliżysz się do mojej małej damy ponownie, idziemy do sądu."
Chwyciłam boki stołu jakby to była ostatnia łódź ratunkowa na Titanicu. Mój głos osiągnął oktawy, które tylko wieloryby mogły zrozumieć. A ona śmie się uśmiechać?
"To jest w pakiecie," powiedziała niewinnie.
"Możesz zatrzymać pakiet!" wyjęczałam. "Nie chcę go. Nie chcę drapać mojego cennego ogrodu przez następne trzy dni jak zawszony szop!"
Mrugnęła. "Ale potem jest bardzo gładko."
„Och, wiem. Próbowałam wcześniej. To była katastrofa. Nie mogłam chodzić normalnie. Chodziłam jak krab pełen żalu. Moje uda klaskały jak podczas owacji na stojąco. I tak, mój były był zachwycony tam na dole, jakby to był perfekcyjnie wypolerowany VIP lounge, ale JA? Byłam o jedno kichnięcie od spontanicznego zapłonu!”
Pokręciłam głową jak opętana. „Nie, dziękuję. Potrzebuję jej funkcjonalnej. Obiecałam sobie—i grawitacji.”
Lina wyglądała, jakby chciała się kłócić, ale rzuciłam jej mój śmiercionośny wzrok. Ten, który mówi: „Spróbuj, a wygoogluję przekleństwo po łacinie.”
Odpuściła. Depilacja bikini odrzucona. Zachowanie zdrowego rozsądku.
Ledwo.
Kiedy wychodziłam z tego pokoju jak nowo narodzona żyrafa po dniu nóg, zaczęłam myśleć o byłym. Bo ból to robi—otwiera skarbiec wspomnień, a oczywiście mój był pełen emocjonalnie szkodliwych mężczyzn i żalów o smaku tequili.
Arman.
Ugh. Sama nazwa smakuje jak przeterminowane wino.
Brytyjczyk. Wysoki. Włosy jak w reklamie szamponu. I taki akcent, który sprawiał, że chciałam popełniać przestępstwa i pić herbatę z wyciągniętymi małymi palcami. Mówił rzeczy typu „kochanie” i „masz ochotę na piwo?” i mdlałam jak postać z powieści Jane Austen w upale.
Poznaliśmy się na studiach, podczas mojej fazy „chcę być tajemnicza i międzynarodowa”. Arman był w mojej klasie literatury brytyjskiej i przez cały semestr porównywał Szekspira do tekstów rapowych. Myślałam, że jest głęboki. Okazało się, że był tylko płytki z akcentem.
Zdradził mnie. Z moją najlepszą przyjaciółką.
Cliché? Oczywiście.
I jak każda rozsądna osoba, znalazłam ich w jej pokoju w akademiku. Nago. W trakcie. Jak coś z tandetnego reality show „Dzienniki zdrady w akademiku”.
Nie płakałam. Och nie. Oszalałam.
Wyrwałam mu herbatę z ust. Rzuciłam dekoracyjną poduszką w głowę mojej najlepszej przyjaciółki. Powiedziałam Armanowi, że jego akcent nie rekompensuje jego dwucalowej... godności.
I wyszłam.
Jak królowa. Zraniona, zdradzona, z rozmazanym tuszem do rzęs królowa.
Ale jest problem.
Kiedy się upijam? Zapominam, że jestem królową. Staję się klaunem. Smutnym, samotnym, emocjonalnie niestabilnym klaunem z doskonałym zasięgiem komórkowym.
Więc czasami, późno w nocy... Po winie albo trzech kieliszkach tequili, i może smutnym odcinku koreańskiego dramatu w tle... Dzwoniłam do niego. Tylko żeby porozmawiać. Tylko żeby pamiętać, że kiedyś miałam kogoś, komu mogłam się wyżalić—even if he was a cheating, tea-drinking goblin of a man.
A potem budziłam się rano z 12 nieprzeczytanymi wiadomościami, z których jedna zawsze mówiła:
„Wciąż tęsknisz, kochanie?”
Nie, Arman. Tęsknię za akcentem. Nie za kłamliwym językiem za nim.
Westchnęłam, opierając czoło o chłodne szkło recepcyjnego kontuaru spa, gdy Jhena podała mi moją różaną herbatę, walcząc z moją samooceną, jakby pożyczyła pięćset złotych i zniknęła.

































































































































