Inwazja
Punkt widzenia Raven
Ciężar miecza na moich plecach daje mi pewność siebie.
„Nareszcie,” mruczę pod nosem, zaciskając brązowe skórzane paski wokół klatki piersiowej. Wydają cichy jęk, gdy je poprawiam, upewniając się, że pochwa jest wystarczająco ciasna.
Jestem gotowa. Jak mówi ojciec – urodziłam się do tego. Te bestie zabrały mi matkę, więc ja zniszczę ich gatunek.
Z zimnymi palcami drżącymi z niecierpliwości, obserwuję otoczenie pod poranną rosą, śledząc każdy krok, aby wiedzieć, kiedy coś jest nie tak.
Trzask gałęzi sprawia, że wszyscy zatrzymujemy się w miejscu. Ale ruszamy dalej, gdy zdajemy sobie sprawę, że to jeden z nas.
Wdycham głęboko, a zapach sosny i ziemi osiada w moich kościach. Tak się przyzwyczaiłam do życia w lesie, że to działa na mnie uspokajająco w najdziwniejszy sposób.
Ale to uczucie nie trwa długo, gdy czuję obrzydzenie, zdając sobie sprawę, że 'przeklęci' są blisko. Czuję ich zapach.
Noszą na swojej obrzydliwej skórze smród mokrego futra i czegoś zgniłego pod skórą – czegoś, czego nie można fizycznie wyczuć, ale co jest tam mimo wszystko. Może to wszystkie niewinne życia, które zabrali. Niewinni ludzie, których zabili, pogryźli, przeżuli.
Bestie!
Przetrwali przez dekady, ale nie dłużej, bo w końcu atakujemy naszą pierwszą watahę na wschodzie. Obszar znany z najtwardszych z nich. Jeśli zwyciężymy tutaj, tak jak na zachodzie, będziemy budzić strach.
„Czuję zapach tych skurwieli,” spluwa mój ojciec, jego głos pełen jadu. „Trzymaj się, Raven. Nie przynieś wstydu matce. Zabijaj i nie zwlekaj.”
Kuca nisko obok mnie, jego spierzchnięte usta wykrzywione, nos marszczy się jakby sam smród mógł go zabić.
Nienawidzę wilkołaków, ale moja nienawiść nie dorównuje nienawiści mojego ojca. Nawet stojąc sześć stóp od niego, czuję palący efekt jego furii.
Marszczę nos, nawyk, który przejęłam od niego, ale nic nie mówię. Ojciec żywi się furia, ja żywię się świadomością – a furia to zaślepia, więc trzymam głowę prosto, nie potrzebując, aby mój umysł był zamglony.
Drgam, gdy ręka śmiało obejmuje moją talię. Jest ciepły tego ranka…
Całując moją szyję, zanim osadzi dłoń na moim biodrze, kciuk Eli'ego muska krawędź mojego pasa. Potem jego usta znajdują mój policzek, ciepłe i suche. Jest pierwszą właściwą decyzją, jaką kiedykolwiek podjęłam. Pierwszą decyzją, którą ojciec zaakceptował.
„Nie oszczędzimy żadnego z nich,” szepcze Eli, mój chłopak od trzech lat, jego oddech porusza luźne pasmo włosów przy moim lewym uchu. Sięgam do tyłu, aby je poprawić, kiwając głową, pozwalając jego słowom mnie zakotwiczyć.
„Nauczymy ich uciekać na dźwięk słowa łowca,” szepczę, przepełniona pewnością siebie.
Bo wiem, że wygramy. Planowaliśmy ten atak przez trzy miesiące. A z ojcem na czele, jesteśmy więcej niż gotowi.
Nasze kroki są zsynchronizowane. Jest nas osiemnastu, ale jesteśmy na tyle wykwalifikowani, aby pokonać watahę. Wszystko zależy od umysłu. Jeśli możesz sprawić, że uwierzysz, że to możliwe, wtedy nic nie będzie niemożliwe.
Leżymy cicho w wysokiej, gęstej trawie, nie mówiąc do siebie ani słowa, polegając na gestach i mimice twarzy, które stają się coraz trudniejsze do odczytania w gęstniejącej mgle.
Ale nie musimy mówić. Nie, nie wtedy, gdy cisza jest naszą najostrzejszą bronią.
Osiedlamy się cicho, obserwując znajome, obrzydliwe postacie, które kręcą się bez straży. Niektórzy jedzą, podczas gdy inni rozmawiają i śmieją się.
Są tak głośni, zbyt głośni, by usłyszeć nasze zbliżanie się. Nie wyglądają na więcej niż piętnaście lat.
Podążam za wzrokiem Eli i marszczę brwi. Cholera, są rozproszeni tak szeroko, że na pewno przegapiłbym połowę z nich. Tak, jesteśmy w mniejszości, ale przygotowaliśmy się na to. Przynajmniej ojciec to zrobił. Nie kwestionujemy go, polujemy. Kwestionowanie polowania oznacza sprzymierzanie się z bestiami, a to jest tak dobre, jak przyłożenie noża do gardła.
Ci przy strumieniu opierają się leniwie o kamienie, ale dalej. Zajmie im kilka sekund, zanim do nas dotrą. Cholera, nie widzę, żeby to działało na naszą korzyść, ale wiem, że najlepiej po prostu to załatwić.
W tym momencie czekamy tylko na sygnał naszego przywódcy.
Wtedy mój ojciec podnosi rękę, trzyma ją, a potem opuszcza.
Ruszamy z głośnym krzykiem, głównie po to, by wzbudzić strach w sercach naszej ofiary. Wyciągam miecz jednym płynnym ruchem, biegnąc szybciej. Noże w moich udach wbijają się w łydki, przypominając mi o swojej obecności.
Pierwszy wilkołak ledwo przełknął herbatę, gdy uderzam go butem w brzuch. Chwieje się do tyłu z jękiem, rozbijając się rozczarowująco w trawie. Wtedy uderza mnie zapach alkoholu z jego oddechu.
"Obrzydliwy pies, nawet nie potrafi dobrze pełnić służby!" przeklinam go, przebijając jego uda i skręcając. To powinno go zatrzymać na chwilę.
Z dobrze obliczonym obrotem, wbijam rękojeść miecza w szczękę następnego. Trzask kości przeszywa mnie dreszczem, ale otrząsam się.
Bez zabijania... jeszcze nie. Nie muszę ich zabijać, kiedy ojciec zrobi to za mnie. Pomagam mu tylko ich powalić, dopóki nie będę wystarczająco odważny, by zabić pierwszy raz.
Walczę z całych sił, ale są szybcy. Szybsi niż na zachodzie i silniejsi.
Chudy wilk o ostrych oczach rzuca się na mnie, jej pazury przecinają powietrze. Kucam, turlam się, a potem wycinam jej nogi spod niej. Próbuje od razu skoczyć z powrotem, ale cięcie mojego ostrza przez jej żebra zatrzymuje ją na ziemi, dysząc.
Instynktownie sięgam, by pomóc zatrzymać krwawienie, moje serce bije ze strachu. Nie chcę jej zabić sam...
"RAVEN!" Ostry krzyk ojca przypomina mi, żeby nie okazywać słabości. Ale moje oczy rozszerzają się w następnym momencie, gdy widzę, jak jej skóra pospiesznie się zrasta.
Ona się leczy?
"Tato," zaczynam, ale nie ma potrzeby mówić, bo już wie. Prawie każdy upadły wilkołak zaczyna się podnosić. Patrzymy w przerażeniu, nasze klatki piersiowe unoszą się z wyczerpania.
Są inni.
"Cholera," mamroczę, cofając się, gdy ona wstaje z dzikim uśmiechem.
