ROZDZIAŁ 2
Katy POV
Łzy napływają mi do oczu. „Oczywiście. Dam sobie radę. To nie twoje zadanie, żeby się o mnie martwić. To ja mam się martwić o ciebie.”
John odwraca się w stronę bezdusznego asfaltu i pyta, „Nie idziesz ze mną?”
„Rodzice nie mogą wchodzić na plac zabaw,” mówię. „Ktoś z biura zadzwonił, żeby mi powiedzieć. Coś związanego z bezpieczeństwem.”
Dwóch czarnowłosych chłopców bije się w odosobnionym kącie koło słupka do siatkówki, plątanina walczących kończyn.
„Ci chłopcy Neilson,” słyszę jak ktoś mruczy obok mnie – matka odprowadzająca swoją córkę. „Nie mogą wytrzymać pięciu minut bez zabijania się nawzajem.”
Wtedy w wejściu pojawia się dyrektor – nienagannie ubrany mężczyzna w garniturze w prążki i królewskoniebieskim krawacie. Jego włosy są brązowe, starannie przycięte i uczesane, a on jest ogolony na gładko z chłopięcą twarzą, która ma lekko gumowaty, klaunowaty wyraz.
Ręce w kieszeniach, obserwuje plac zabaw. Uśmiecha się, jego usta są dziwnie czerwone i przypominają kształtem błazna, ale jego niebieskie oczy pozostają zimne i twarde.
Gadający rodzice zauważają go i milkną.
Dyrektor podchodzi do kąta, gdzie chłopcy się biją, i zatrzymuje się, żeby patrzeć, nadal uśmiechając się swoim zimnym uśmiechem.
Po chwili chłopcy wyczuwają dyrektora i szybko się rozplątują, stając prosto, z wyrazem strachu na twarzach.
To trochę przerażające, jak wszystko to odbywa się w niemal ciszy, ale przynajmniej dyrektor potrafi utrzymać porządek. Ostatnia szkoła Johna była chaosem. Za dużo uczniów i brak kontroli.
Klękam przy Johnie i szepczę, „Miłego dnia w szkole. Kocham cię bardzo. Nie myśl o tacie.” Głaszczę Johna po włosach, które dzisiaj są rozpuszczone wokół uszu. Bardziej konwencjonalne, pomyślałam. Mniej jak jego ojciec. „Jak się czujesz?”
„Boję się, mamo,” mówi John. „Nie chcę zostawiać cię samej na cały dzień. A co jeśli tata—”
Przerywam Johnowi, potrząsając głową i pokazując mu kciuk w górę. „Wszystko w porządku. Jesteśmy teraz bezpieczni, dobrze? On nie ma pojęcia, gdzie jesteśmy.” Potem przytulam go, chowając twarz w jego delikatne włosy.
„Kocham cię, mamo,” mówi John.
„Ja ciebie też kocham.” Odsuwam się, uśmiechając się zachęcająco. „No dalej. Będziesz dużym chłopcem – sam pójdziesz do klasy. W dzienniku będą cię nazywać John Kinnock. Opieka społeczna podała im twoje stare nazwisko. Ale pamiętaj, że teraz jesteś Riley. John Riley.”
John wchodzi na plac zabaw, mała postać zginiona przez ogromny plecak Transformers. Naprawdę jest mały jak na prawie dziewięć lat. I chudy też, z kościstymi ramionami i nogami.
Ktoś kopie piłkę w jego stronę, a John reaguje nogami – prawdopodobnie bez zastanowienia.
Minutę później kopie piłkę z grupą chłopaków, w tym dwóch czarnowłosych, którzy wcześniej się bili. Piłka jest kopana brutalnie przez tych chłopców, kopana w twarze dzieci.
Jestem niespokojna. Ci chłopcy wyglądają na kłopot.
Gdy patrzę, dyrektor przechodzi przez plac zabaw. Pan Cockrun. Tak. To jego nazwisko. W gimnazjum by mu z tym nie przeszło. Jego uśmiech blednie, gdy zbliża się do bramy.
„Dzień dobry,” mówi. „Pewnie jest pani panią Kinnock.”
Sposób, w jaki mówi nasze stare nazwisko... Nie czuję się szczególnie mile widziana.
„Teraz Riley,” mówię. „Panna Riley. Nasz pracownik socjalny—”
„Lepiej nie kręcić się tutaj, gdy już weszli do środka,” mówi pan Cockrun, obdarzając mnie pełnym uśmiechem polityka i ukazując proste, białe zęby. „Może to być niepokojące, zwłaszcza dla młodszych. I to także kwestia bezpieczeństwa.” Wyciąga z kieszeni dużą kiść kluczy. „Zawsze jest w porządku, gdy rodzice znikną.”
Pan Cockrun szarpie sztywną bramę. Wydaje ona okropny zgrzyt, gdy metal ciągnie się po rowku z asfaltu, pomarańczowym od rdzy. Następnie bierze ciężki łańcuch, który z niej zwisa, i owija go trzy razy, zanim zabezpieczy go kłódką jak goryl. Sprawdza układ, ciągnąc za łańcuch.
„Bezpieczne jak domy,” mówi do mnie przez bramę.
„Dlaczego ta kłódka?” pytam, widząc Johna małego i uwięzionego po drugiej stronie ogrodzenia.
Wyraz twarzy pana Cockruna zmienia się. „Słucham?”
-
Dlaczego zamknęliście bramę na kłódkę? - Staram się nie podnosić głosu. Inni rodzice patrzą. Ale to wydaje się złowieszcze.
-
Dla bezpieczeństwa. Nie zapewnimy bezpieczeństwa dzieciom, to zawiedziemy we wszystkim.
-
Tak, ale...
-
Pani Kinnock, to jest wybitna szkoła. Wiemy, co robimy.
Zaciągam płaszcz wokół siebie, powstrzymując dreszcz. To bardzo zwyczajny wełniany płaszcz, kupiony, gdy byłam z Ollym.
Wtedy byłam cieniem, oczywiście. Ukrywałam się za mężem.
Mam nadzieję, że to się tu zmieni.
- Czuję się, jakbym zostawiała Johna w więzieniu - mówię, próbując się zaśmiać.
Pan Cockrun patrzy mi prosto w oczy, jego twarde, czarne źrenice nie drgają. - Jest bardzo długa lista oczekujących do tej szkoły, pani Kinnock. Dzięki opiece społecznej, pani syn znalazł się na samym szczycie. Myślałem, że będzie pani ostatnią osobą, która będzie krytykować.
-
Nie chciałam...
-
Zazwyczaj wybieramy, kogo przyjmujemy. - Polityczny uśmiech powraca. - Upewnijmy się, że jesteśmy na tej samej stronie, pani Kinnock. Nie zaczynajmy od złej nogi.
Wraca do budynku szkoły, a ja zostaję, patrząc i zastanawiając się.
Kiedy wracam do naszego nowego, wiktoriańskiego domu z dużym ogrodem i eleganckimi kolumnami na werandzie, siadam na murku przed domem, kładę głowę w dłoniach i płaczę.
Staram się nie wydawać dźwięku, ale szlochy uciekają przez palce.
Będzie lepiej.
Oczywiście, że będę emocjonalna w jego pierwszy dzień.
Katy
Zostałam zaproszona na imprezę, ale jestem na zewnątrz, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie jestem narciarką ani snowboardzistką, więc jestem... nigdzie. Stojąc na balkonie, patrząc na góry, czuję się bardzo samotna.
Morzine to jedno z najlepszych na świecie miejsc do jazdy na nartach. Słyszałam, że po zmroku jest tu "elektrycznie". Jutro stoki będą pełne różowych, białych i żółtych kombinezonów narciarskich. Ale dziś wieczorem są białe i spokojne.
Brzmiało to tak przygodowo, być tu dziewczyną z chaty. Ale prawda jest taka, że uciekam. Znowu nie mogę znieść sytuacji z mamą. Myślałam, że będzie lepiej po studiach, ale jeśli już, to jest gorzej. Jej potrzeba, by mnie zniszczyć, jest silniejsza niż kiedykolwiek.
Nie chodzi o winę.
Wiem tylko, że musiałam się stąd wyrwać, dla własnego zdrowia psychicznego.
Za mną olimpijscy nadzieje rozmawiają i śmieją się w swoich codziennych ubraniach, pijąc wodę gazowaną lub, jeśli są prawdziwymi buntownikami, małe butelki piwa.
Większość z nich nie interesuje się dwudziestokilkuletnią dziewczyną z chaty o prostych, brązowych włosach i butach Doc Marten w kwiatki.
Ale... ktoś stanął obok mnie. To wysoki, blond mężczyzna w podartych dżinsach i luźnej, jasnoróżowej koszulce. Jego lekka opalenizna i białe panda oczy mówią mi, że jest narciarzem lub snowboardzistą – prawdopodobnie poważnym, jeśli inni goście na tej imprezie są jakimkolwiek wskaźnikiem.
-
To Katy, prawda? - pyta mężczyzna. - Prawda?
-
Skąd znasz moje imię?
-
Nadal masz na sobie plakietkę z imieniem.
Spoglądam w dół i widzę swoją naklejkę z treningu BHP: Katy Riley.
-
Nie pamiętasz mnie? - mężczyzna wyzywa, unosząc grube, blond brwi.
-
Przepraszam, nie...
-
Olly. - Wyciąga dużą rękę, żeby się przywitać. - Zatrzymuję się w chacie obok ciebie. Z tą olimpijską hałastrą tam. - Wskazuje na hałaśliwą grupę młodych mężczyzn trzymających piwa. - Jesteś dziewczyną z chaty, prawda? - Uśmiecha się. - Fajna robota, jeśli można ją zdobyć.
-
Właściwie, to może być wyczerpujące - mówię.
Olly się śmieje. - Myślisz o skoku z góry?
Mój uśmiech znika. - Nie. Dlaczego pytasz?
- Po prostu żartuję.
Przez minutę patrzymy na szczyty.
Za nami zaczyna grać zespół na żywo, wykonując cover Beatlesów – „Love Me Do”.
Ramiona Olly'ego poruszają się w rytm muzyki.
Moje też.
-
Lubisz Beatlesów? - pyta Olly.
-
Tak. - Spoglądam na niego nieśmiało, mając nadzieję, że to właściwa odpowiedź.
-
Ja też! Mam ogromną kolekcję winyli z lat sześćdziesiątych.
-
Zbierasz winyle? - pytam.
-
Nie, no... nie do końca. Większość moich płyt jest mojej mamy. Teraz słucha CD. Czuję się jak podróżnik w czasie, gdy grają winyle, wiesz? Jakbym był częścią szalonych lat sześćdziesiątych.
-
Ale w rzeczywistości czas nie istnieje... Czasem czuję się ponadczasowo, unosząc się w nicości, a ty?















































































